18/12/2017
Nikt
No tak. Wreszcie przedstawienie, które da się oglądać. A trudno ten dramat nazwać komedią, choć gdzieś tak ten spektakl został scharakteryzowany. Nie, “Nikt” w ostateczności można nazwać tragikomedią. Od pierwszego dialogu do samego końca jest to opowieść o człowieku (i to nie jednym) nieszczęśliwym, o braku możliwości porozumienia się między ludźmi, o egoizmie, egotyzmie, przyjaźni, która się załamuje przy każdym najmniejszym niepowodzeniu.
Jak tragicznie brzmią słowa przyszłego samobójcy, który z pewnym zdziwieniem pyta swych kuzynów, pyta też mężczyznę, którego uważał za osobę bliską: - Dlaczego mnie nie zniechęcacie, dlaczego nie staracie się przekonać, że nie powinienem skoczyć z dachu? - Tak jest, jeżeli między nami pod jednym dachem żyje Nikt. Pozornie z nim rozmawiamy, pozornie interesujemy jego losem, ale to tylko pozory.
Ale w dramacie Hanocha Levina, wystawionym na małej scenie Teatru Narodowego, okazuje się, że każdy z bohaterów jest Nikim. On i ona, Tejgalach i Klemensa, którzy przebierają się w ubrania przeciwnej płci. Tak długo są małżeństwem i zupełnie siebie nie rozumieją. Odgrywają oni rolę męża i żony. Potrafią grać dobrze, na tyle dobrze, że mogą też grać rolę swego partnera. Druga para - młodych. W jakim celu żeni się Warszawiak? Po co ślubną suknię kupuje Fogra? A kelnerka, a Adaś - ile oni znaczą dla innych? Czy kelnerka w pięknej sukni przestanie być Nikim? Przecież nie. Akcja toczy się od nieszczęśliwego początku do nieszczęśliwego końca. Bardzo mi się to podoba.
Nie tak dawno napisałem, że przestaję chodzić do teatrów nowoczesnych, eksperymentujących z treścią i formą. Może to tak jest, że są tacy, którzy potrzebują wielu bodźców, oddziałujących na ich różne zmysły. Ja chyba potrzebuję spokojnego teatru, w którym wszystko jest na właściwym miejscu. Akcja toczy się z jakąś logiką, bohaterowie są wyraziści, po spektaklu da się jeszcze o nim porozmawiać, trochę wysnuć wniosków, trochę naszą sytuację porównać z sytuacją postaci występujących na scenie. To wszystko dał mi Teatr Narodowy. I jeszcze dobrą, a nawet bardzo dobrą grę aktorów - od tych najstarszych (co jest normą) do tych najmłodszych (co już normą wcale nie jest).
Tylko nie mówcie mi, że chodzi mi o cieplutkie, spokojne przedstawienia. Przecież takim spektaklem do myślenia była rozreklamowana nadmiernie “Klątwa” w Teatrze Powszechnym. Wiem, jaki świat jest przede mną ukazywany, wiem (albo wydaje się, że wiem - to obojętne), o co autorowi i reżyserowi chodziło.
Cieszę się, że nie zawiodłem się w Narodowym. Bo gdyby tam też była klęska, to chyba musiałbym zmienić w moich upodobaniach teatr na film. A wcale nie chcę.