Przyszła pora, abym wspomniał o przedstawieniu „Ja, Feuerbach”, które oglądałem ponad tydzień temu w „Drugiej Strefie” przy Magazynowej. O jego premierze nikt już nie pamięta. A szkoda. Odkryłem tam bardzo dobrego aktora, którego osiągnięć nie pamiętam. Gdzie gra? Jakie były jego największe dokonania? W głowie pustka.
Oczywiście można otworzyć portral e-teatr, wpisać nazwisko i miałbym wszystko jak na dłoni. Ale przecież nie w tym rzecz.
Oglądamy casting, a właściwie próbę castingu. Aktor, tytułowy Feuerbach, szukający pracy, zaproszony do teatru przez reżysera, stara się z nim skontaktować, stara się pokazać przygotowany z tej okazji monolog. W pierwszej części spektaklu patrzymy na aktora-nieudacznika, którego reżyser oglądać nie chce. Co myśli, co czuje – jesteśmy w jakiejś garderobie – on – sam, i my – dziewięcioro widzów. Teatr prawie domowy, teatr super kameralny, gdzie aktor jest na wyciągnięcie dłoni. Rozumiemy bohatera, którego szept i krzyk są tak samo dobrze słyszalne (to zasługa chwalonego przeze mnie Tomasza Zaroda). I nie rozumiemy, dlaczego nie załamie się, dlaczego nadal walczy o swą godność.
W części drugiej obserwujemy ów monolog opracowany na podstawie „Zbrodni i kary”. To perełka – wybrane fragmenty „spowiedzi” Marmieładowa, zakończone jego samobójstwem. Samobójstwem bohatera Dostojewskiego czy aktora odrzuconego przez nieznanego reżysera?
Warto poświęcić godzinę na dalekim Mokotowie na obejrzenie monodramu Tomasza Zaroda.