Wypoczynek w Kenii nad Oceanem Indyjskim nie różni się zbyt wiele od wypoczynku w Turcji, w Grecji czy Tunezji. Maszynka wczasowa jest tak samo dobrze zorganizowana. Hotel, basen przyhotelowy, plaża, restauracje i bary, program dzienny (gimnastyka w wodzie, gimnastyka na plaży, siatkówka, nauka nurkowania, tenis itd.), program wieczorny (miejscowy folklor, występy cyrkowe, prezentacja zwierząt z boa dusicielem włącznie, duet śpiewający stare dobre przeboje itd.) – tak jest wszędzie. Może tylko przypływy i odpływy oceanu są (jak to w oceanach) znacznie lepiej widoczne a goście hotelowi znacznie lepiej strzeżeni.
Wieczorna rozmowa ze strażnikiem hotelowym: – Nas tu całą noc jest czterech, dwóch od strony wjazdowej, dwóch od plaży. Dlaczego aż tylu? Tu nie chodzi o pojedynczych złodziei, lecz bandy wyrostków, które są w stanie zaatakować hotel. Chłopcy świetnie wspinają się na balkony, wchodzą przez otwarte drzwi i obrabowują turystów.
Tak, pobyt w Kenii wydaje się czasem niebezpieczny. Zresztą w tym sezonie turystów jest znacznie mniej niż przed rokiem. To efekt opinii o tym kraju po styczniowych zamieszkach, w czasie zginęło prawdopodobnie około tysiąca osób. Na safari tego nie widać, ale w hotelach – owszem.
Pilnowani byliśmy nie tylko w hotelu. Przez kraj zamieszkały przez samych Masajów jechaliśmy na przykład w ich (cywilnym) policjantem, który w ręku trzymał zwykłego kałasznikowa. Raczej zniechęcano nas też od samodzielnych spacerów po Mombasie, a gdy w pewnym momencie szliśmy sobie po szosie, wzbudzaliśmy powszechne zainteresowanie mieszkańców. Białych na szosie się nie spotyka.
A więc wypoczynek ograniczany. Choć z tego, co pamiętam, to nie tylko w tym państwie turyści nie powinni chodzić gdziekolwiek i o którejkolwiek godzinie. Przecież maszyna do produkowania zadowolonych wczasowiczów pracuje bez zgrzytów i nikt nie powinien mieć własnych pomysłów i łazić tam, gdzie go nie proszą.