Bardzo trudno przenieść „Biesy” na scenę. Ta głębia, ta dusza (rosyjska), to zło, które w nas tkwi i czasem niespodzianie z nas wychodzi. Człowiek jest tak skomplikowanym tworem, że całej, a nawet połowy dostojewszczyzny ukazać w formie spektaklu nie sposób.
Ale „Biesy” na scenę przenosi się łatwo. Jedno morderstwo, drugie. Jedna miłość, za nią druga. Jedna, druga wódeczka. Jakież to proste, ba, powiedzielibyśmy, że banalne. Bo po zbrodni następuje kolejna zbrodnia.
Problem w tym, by pokazać jak najwięcej. By nie spłycić, by przedrewolucyjna Rosja zabrzmiała autentycznie, a Rosjanie Dostojewskiego nie stali się bohaterami wyjętymi z kolejnego dramatu Czechowa. Krakowski Teatr STU od dwóch lat gra „Biesy”. Na scenie Basenu, przy wypełnionej widowni trwa misterium zła. Wokół dziesiątki zniczy. Nad nami pięknie śpiewający chór ukraiński. Przed nami wybieg a na nim ruchomy podest, na którym zmienia się prawie cała scenografia.
Krzysztofowi Jasińskiemu znakomicie udaje się pokazać „Biesy”, nie chciałem napisać – biesy. Ostro, bezwzględnie. Stawrogin tylko jednego żałuje, a może tylko jedno z tego, co złego czynił, zapadło mu w pamięci – śmierć-samobójstwo zgwałconej przez niego 10-letniej dziewczynki. O tym może opowiadać długo. Ale bies nie opanował tylko Stawrogina, szleje on wokół wielu bohaterów spektaklu. Pozornie szczęśliwe rodziny są zniszczone do głębi. Starcowi jest wkładana do łóżka jako żona dwudziestolatka, szantaż jest czymś na porządku dziennym a samobójstwo ładnie rozegranym życiowym epizodem.
W pierwszej części, gdy obserwujemy zbiorowość, gdy bohaterowie opowiadają o sobie i relacjach między sobą, zainteresowanie widowni wzrasta. Jej punktem kulminacyjnym jest pięknie ukazana scena zakochanej kobiety i jej niedoszłego (w tym momencie) kochanka.
Ale później akcja jakby rozpada się na pojedyncze monologi i dialogi. Każdyz bohaterów musi zaprezentować swe prawdziwe „ja”, aż dochodzi do wielkiego pożaru, morderstw i śmierci kolejnych bohaterów. Ponad dwie godziny dobrze zagranych epizodów, które nie sposób zobaczyć jako spójna całość. I nie poradzi tu wprowadzenie jako klamry dla całego dramatu ojca Fiodora, rozpoczynającego i kończącego spektakl, nie sklei jednolita scenografia i ów chór. Dwa spektakle – taki „z ciarkami na plecach” i taki normalny, jak to w teatrze bywa.
Ale może tak musi być.
PS Nire muszę chyba dodawać, że to ciąg dalszy „Gorzkich żali”.