Nie jest to zupełnie nowatorski pomysł – zmęczenie widza. Ale co robić, gdy stało się ono modą w teatrach? Teatr rozrywkowy, teatr dydaktyczny, teatr klasyczny nie istnieje wśród krytyków. Nie może być produkcją wybitną. Wybitny teatr musi być „inny”. Owa inność ma różny charakter. Najważniejsze, aby zaskoczyć widza, zmusić go, by wyraził swoją opinię z ekspresją, mocno, aby nie był obojętny, niezależnie, czy mu się dramat podobał, czy też nie. Tak jest u Warlikowskiego, Jarzyny, Zadary (ten ostatni siedział w minioną środę na widowni bez czapeczki na głowie – przyszło nowe), tak jest u Mai Kleczewskiej. W Teatrze Narodowym wyreżyserowała ona sztukę „Marat/Sade” Petera Weissa, która emocję widowni na pewno wzbudza. Emocje, ale i zmęczenie. Niektórzy postanawiają się nie emocjonować i po prostu w trakcie trzygodzinnego spektaklu wychodzą. Z tego, który oglądałem, wyszło pewnie z dziesięć osób (no tak, ale nie było przerwy, wyjście z teatru w czasie spektaklu jest swoistym bohaterstwem). Niektórzy jednak byli zachwyceni – ot, udało mi się wysłuchać opinii na temat „Marata” 20-letniej studentki MISH. Powiedziała, że to było naprawdę wspaniałe. Ja bym tego nie powiedział.
Co Kleczewska ze sztuki Weissa zrobiła? Nic nadzwyczajnego. Zapatrzyła się na Roberta Wilsona i postanowiła zaproponować widzowi uczestniczenie we wpatrywaniu się w sceny plastyczne. Bo przecież zupełnie nieistotne jest, co aktor (aktorka, grupa aktorów – odpowiednie skreślić) mówi. I takie przedstawienie – pełne barw – Kleczewskiej się udało. Fortepian i koncert na początku, taniec z lalkami, końcowe ćwiczenia grupy „wojskowej”, lalki – rozrzucone zwłoki, „tłum skandujących rewolucjonistów”, nawet „ślub” i akcja „po ślubie” – wszystkie te sceny, w większości wzmacniane lustrami na scenie, wywołują znakomite wrażenie. Tylko cały czas zastanawiamy się, cóż te piękne obrazy mają wspólnego ze sztuką Weissa. Jesteśmy zmęczeni, piekielnie zmęczeni siedzeniem w jednym miejscu, zostaliśmy poddani torturom, treści sztuki w ogóle do nas nie docierają. A więc pozostaje pytanie, po co, dlaczego takie widowisko w szacownych murach Teatru Narodowego zostało wystawione. Nie wiem. Ale może dyrektor Englert liczył na to, że modna pani reżyser stworzy dzieło, dzięki któremu teatr, dostojny wielce, będzie mógł zajmować czołowe miejsca na festiwalach i przeglądach teatrów. Obawiam się, że z nadziei dyrektora Englerta będą nici.