Są teksty uniwersalne i ponadczasowe. Są dramaty znajdujące się w kanonie najlepszych dzieł literatury swojej epoki. I takim utworem jest „Zmierzch długiego dnia” Eugene O’Neilla. Na podstawie życiorysu autora można napisać kilka scenariuszy znakomitych filmów przygodowych lub psychologicznych. Poszukiwacz złota, impresario objazdowej trupy teatralnej, laureat nagrody Nobla, reporter „The Telegraph”, niedoszły samobójca, gruźlik itd., itd.
Najlepszy, a może najbardziej znany ciemny dramat O’Neilla wystawił wczoraj warszawski Teatr „Scena prezentacje”. Nie jest to typowy dla tego teatru utwór. Dyrektor Szejd wybiera zazwyczaj teksty, które pozwalają widzowi pomyśleć, ale równocześnie czasem się uśmiechnąć. Tacy są oglądani przeze mnie w ubiegłym sezonie „Dyrektorzy”, takie są „Trzy kobiety i stroiciel fortepianu”, taki jest „Diabelski młyn” lub „Piękna pamięć”.
„Zmierzch długiego dnia” to smutna opowieść, przerywana wypijaniem kolejnych kieliszków brandy, o braku możliwości porozumienia się w jednej, małej rodzinie. On, ona i dwóch dorosłych synów. Ona – narkomanka, on – skąpiec, niezbyt trafnie inwestujący w nieruchomości, jeden z synów – gruźlik. Dom, którego właściwie nie ma, a rodzina? Każdy mówi jakby do siebie. Bo najlepiej nic nie mówić o swych problemach – i tak nikt tego nie wysłucha. Przecież lepiej nie wiedzieć, że się ma matkę nieuleczalnie chorą lub że ojciec skąpi na leczenie syna.
Chciałoby się stanąć między tą rodziną, żyjącą gdzieś w Stanach w połowie ubiegłego wieku i głośno krzyknąć: – Ludzie, obudźcie się, zacznijcie żyć, przecież potraficie. – Lecz widz nie ma tu nic do powiedzenia. Aktorzy odgrywają swoje wyuczone role – rodzina Tyronów zbliża się do swej apokalipsy. Nikt jej nie pomoże i tylko my, widzowie, zastanowimy się przez moment – czy w nas nie tkwi przypadkiem taki Tyron?