Po raz pierwszy nie wziąłem udziału w zlocie skautów Europy Środkowej. A był on ósmym w nowych, kapitalistycznych czasach. Okazało się, że lato nie jest z gumy. Jednak wizyty na ConCordii nie mogłem sobie odmówić. Chciałem pobyć na zlocie choć jeden, choć dwa dni. Dlatego z Sebastianem pojechałem do Budapesztu.
Węgierscy skauci po raz drugi zorganizowali nasz „wyszehradzki” zlot w parku skautowym, tym razem na granicy Budapesztu. W ośrodku z częściową infrastrukturą, jednak nie zagospodarowanym w pełni. A może nie do końca zadbanym. Nie da się ukryć – inwestowanie w kilka czy kilkanaście hektarów terenu wraz z zabudowaniami wymaga środków. A tych, jak to w organizacji pozarządowej, zawsze brakuje. Teren jednak przepiękny. łąki, pagórki, las, umocnione niektóre drogi. I do najbliższego sklepu (a także autobusu) ze cztery kilometry. Można poczuć się w Budapeszcie jak w Bieszczadach. W dodatku że podłoże nieco do bieszczadzkiego podobne. Po większym deszczu ścieżki i drogi stawały się nie do przejścia. Błotniste i z trudem wysychające.
Zastanawiam się, będąc wśród tysiąca skautów, czy kolejny zlot jest lepszy od poprzedniego, czy ConCordia jest robi lepsze wrażenie od Silesii, od Tatracoru, od Sanu… Bo ten pierwszy – Fenix zapisał się w mojej pamięci jako dość słaby. Ale ponieważ był w Pradze, mogliśmy go uatrakcyjniać, organizując wycieczki do miasta.
Zastanawiam się i chyba na tym zastanawianiu pozostanie. Bo, wybaczcie, nie umiem powiedzieć, który z nich był najlepszy. Może San? No ale chwalić własny, polski zlot jest łatwo.
Zawsze ważna jest atmosfera. Z nią najwięcej kłopotów dwukrotnie mieli Słowacy. Ale jak można mieć dobrą atmosferę, gdy nie ma możliwości normalnego umycia się przez dwa dni?
Połowa sukcesu to dobre jedzenie. Na nie zawsze narzekamy. Nie przypominam sobie zlotu, w czasie którego nie byłoby jakichś kłopotów z wyżywieniem. Na Sanie każdy kupował sobie produkty w sklepie, ale sklep był znacznie oddalony od terenu zlotu – też kłopot. Tym razem jedni mówili – świetne jedzenie, jest go dużo. Inni – bardzo jednostajne, a obiady co drugi dzień są smaczne. Nie, nadal nie wypracowaliśmy dobrego systemu, a szkoda.
No i zajęcia. Większość z nich zawsze na zlotach jest bardzo interesująca. Niestety dla tych, którzy po raz kolejny są na zlocie – powtarzają się. Najtrudniej jest zorganizować skautową służbę. I ta w Budapeszcie się udała. Nie było to zbieranie papierków na tatrzańskim szlaku. Na tym samym pierwszego, drugiego i przez kolejne dni. Zajęcia i tym razem trzeba pochwalić. I jeszcze jeden pomysł – wizyty domowe. Pomysł, by uczestnicy zlotu rozjechali się po Węgrzech a następnie wrócili na ceremonię zakończenia był znakomity.
Udana była wioska wyszehradzka. Nasz Wojtek (najpopularniejszy skaut zlotu!) robił tam furorę. i dzięki jego zdolnościom show-mana połowa uczestników umiała powiedzieć „klamerka”. A poza tym w wiosce można było pójść do międzynarodowej kuchni i zrobić sobie polskie ruskie pierogi. Bomba.
O terenie już wspomniałem, ale poszedłem odwiedzić podobóz naszych harcerzy z hufca, miałem duży problem z poruszaniem się po ich terenie. Za dużo padało. Ale Piwi dzielnie dawała sobie radę. Nasi harcerze byli ze zlotu zadowoleni.
Ot, kilka notatek z ConCordii. Rozmowa z naszą już „etatową” (i dobrze!) szefową Perłą, z pomagającym nam jak zawsze Laszlem, mnóstwo nowych kontaktów, obserwacja spotkania komisarzy zagranicznych, udział w bardzo uroczystej mszy świętej, spotkanie z ponad dziewięćdziesięcioletnim Polakiem z Budapesztu, który zakładał tam przed wojną drużynę harcerską. Mnóstwo wrażeń.
I pytanie na zakończenie. Czy rzeczywiście nie było więcej środowisk chętnych, by w zlocie uczestniczyć? Czy nie mogłoby wziąć w nim udziału więcej niż 160 Polaków? Nie wiem.
Za dwa lata zlot skautów Europy Środkowej organizują Słowacy. Trzeba będzie im pomóc. Perła, gdy odpoczniesz po trudach lata, zabieramy się do pracy. Niech zlot w 2012 roku będzie (dzięki nam) jeszcze lepszy!