Ponad tydzień temu wziąłem udział w interesującej konferencji. Była ona dlatego tak dla mnie ciekawa, ponieważ po pierwsze była ogólnopolską inauguracją pracy naszej chorągwianej szkoły instruktorskiej „Iluminacja” a po drugie miałem możliwość przekazania grupie instruktorów kilku refleksji na temat opiekunów / mentorów prób wędrowniczych i instruktorskich. Z różnych powodów nie jestem częstym uczestnikiem takich wydarzeń. Ale to całkiem inny temat.
Gdy siedziałem na sali i zastanawiałem się, jak zmienić mój referat i uczynić go logiczniejszym oraz bardziej interesującym, przypomniałem sobie, co wydarzyło się dwa dni wcześniej na spotkaniu naszej hufcowej Komisji Stopn Instruktorskich. W., będący gościem (wizytatorem?) z ramienia chorągwianej komisji stopni znienacka rzucił, iż jest harcmistrzem od 37 lat. I wtedy bez namysłu strzeliłem: – Nie pamiętam, kiedy wręczono mi czerwoną podkładkę, ale podharcmistrzem jestem równo pół wieku. Była to wiosna 1964 roku. –
W czasie konferencji mogłem o tym spokojnie mówić, wszak rzecz była o opiekunach. Opiekunach, mentorach, osobach troszcząch się o właściwy wzrost wiedzy i umiejętności harcerskich członków ZHP. Jest ich wielu. Każdy kimś się opiekuje. Rozumiem wzajemność oddziaływań, ale (co na konferencji powiedziałem) gubimy odpowiedzialność za własny rozwój. Wszak w harcerstwie poza pracą w zespole bardzo ważna jest indywidualizacja, autonomizacja procesu wychowania. A my (serio) jesteśmy uzależnieni od swych opiekunów, tutorów czy w ostateczności swych przełożonych.
Tu przydał mi się przykład sprzed pół wieku. Gdy zdobywałem stopień przewodnika (nie miałem karty próby – prowadziłem drużynę, byłem po kursie drużynowych, zaczynałem przekazywać innym swą wiedzę) a później stopień podharcmistrza (to była wiosna 1964 roku, gdy go otrzymałem) – nie miałem żadnego opiekuna! Ja sam odpowiadałem za siebie i moją drużynę a później ośrodek (istniały takie związki drużyn). Byłem oceniany. I to tyle. I jeszcze jedno. Nie obowiązywało mnie uczestniczenie w warsztatach, kursach, konferencjach. Owszem, pojechałem do Cieplic na kurs podharcmistrzowski. I tyle. Gdybym w nim nie uczestniczył, też bym stopień otrzymał. Poprowadziłem samodzielny obóz nie mając kursu wychowawców kolonijnych lub kursu kierowników placówek. Nikt mnie nie nauczył, jak zachowywać się w sytuacjach stresowych, gdy mam takie lub inne problemy z wychowankami (lub kadrą – moi komendanci podobozów byli młodsi ode mnie o rok). Dałem sobie z nimi radę i oni dali sobie radę z harcerzami.
Dygresja. B. – przyszła pani inżynier, jej oboźna H. – też skończyła politechnikę, ale została nauczycielką, M. – przyszły aktor i kabareciarz i oboźny – także M. (czy nie opuścił Polski po 68 roku?), Z. – przyszły działacz partyjny, E. – nauczycielka (ale ona uczyła się w liceum pedagogicznym). Świetna kadra. Koniec dygresji.
A kłopotów z zaopatrzeniem, z gotowaniem (wszak nie mieliśmy gazu, gotowaliśmy na kuchniach zbudowanych z cegieł z żeliwnymi blatami i długim kominem). Paliliśmy wyłącznie drewnem. Było to jednak dobre, normalne harcerstwo. Świat się zmienił, harcerstwo się zmieniło. Nie wiem, czy przed półwieczem nie wychowywało nas lepiej, choć bez owych warsztatów i kursów, bez opiekunów i mentorów.
Dlatego od naszej konferencji myśleć będę o większej autonomiczności naszych działań, chyba ten kierunek wychowania ma sens.