Może za mało wcześniej poczytałem o tym przedstawieniu. Może czytałem nieuważnie. Szedłem do teatru „Polonia” z przekonaniem, że oglądać bedę klasyczną opowieść o Medei i że reżyser miała duży kłopot, aby umierających chłopców odpowiednio zaprezentować na scenie. A tu co? Godzinne przedstawienie, w czasie którego dwaj malcy nie schodzą ze sceny. Ile w tym wyuczonego, wyreżyserowanego oryginalnego tekstu a ile improwizacji? Nie wiem, bo gra cłopców jest bardzo autentyczna – rozmawiają, bawią się, wygłupiają, cały czas są w ruchu. Gdzieś tam po 45 minutach nieco akcja siada, chłopcy jakby się zmęczyli i nieco czekają, aż otruje ich własna matka. Ale młodociani aktorzy sprawiają się znakomicie, ot, relacjonują nam historię Jazona, wielką miłość Medei, zdradę Jazona. Ot, ojciec ma nową dziewczynę – przecież to takie normalne. Cała opowieść, napisana przez australijskich autorów jest opowiedziana zwykłym, współczesnym językiem. Oczywiście wyprawa po złote runo brzmi baśniowo – ale przecież to baśń, więc inaczej brzmieć nie może. Zadziwiająco dobre jest tłumaczenie. Ponieważ tragedia Medei opowiedziana jest przez dzieci, ten prościutki codzienny język jest na miejscu.
Właściwie najgorszą częścią są przerywniki – piosenki „o życiu” – jakieś prymitywne rymowanki, które nie zawierają zbyt wiele treści, niektórych może oczywiście zainteresować muzyka. Ale owe śpiewanki wydają się zgrzytem noża po szkle. Zresztą ponoć Małgorzata Boczarska grająca Medeę to intetresująca aktorka, a tu interesująca nie byla. Ma cierpieć – cierpi. Ma być zdenarwowana – jest. Ma być morderczynią (jak pamiętamy z mitologii – wielokrotną) – oczywiście jest także. Banał.
Za to ku mojemu jajwiększemu zdziwieniu nie zabrzmiała banalnie najbardziej banalna piosenka wieczoru – „Kołysanka”. To ona ma ukoić, uspokoić umierających Leona i Teosia. I ma to sens.
Taak. Pogratukować pani reżyser (Dorocie Kędzierzawskiej), pogratulować Krystynie Jandzie. Niech chłopcy bawią się (w teatrze) i umierają długo i szczęśliwie.