Felieton ten napisałem do miesięcznika „Czuwaj”, ale zdecydowałem, że w naszym piśmie instruktorskim zamieszczę inny tekst. Pozostał mi felieton, który jednak wart jest upowszechnienia.
Tak jest za każdym razem od czasu, gdy aktywnie uczestniczę w zjazdach ZHP, a to już będzie około 40 lat. Najważniejszą częścią zjazdu są wybory władz. Podejrzewam, że wcześniej było podobnie. I choć przed laty wszystkie władze były z góry znane, kandydaci zaproponowani przez tzw. komisję matkę, czyli komisję wyborczą, zawsze we władzach się znaleźli, to dreszczyk emocji zawsze wyborom towarzyszył.
Przypomnę, że w minionej niesłusznej epoce przyjęte zostało, że władze ZHP dotyka tzw. nomenklatura, a to znaczyło, że naczelnik ZHP (przewodniczącego jeszcze w organizacji nie wybieraliśmy) był jeszcze przed wyborami zatwierdzany w Komitecie Centralnym PZPR. (Komendanci chorągwi i hufców też – odpowiednio w komitetach wojewódzkich i powiatowych. Może czytaliście w którymś z moich felietonów wspomnienie, jak na jednym ze zjazdów – nazywaliśmy je konferencjami sprawozdawczo-wyborczymi – Chorągwi Stołecznej wybraliśmy komendantkę, która przez władze partyjne zatwierdzona wcześniej nie była. Kandydat, ten uzgodniony w komitecie, przepadł w głosowaniu. Na szczęście partia nie zaprotestowała, choć był to szok dla wielu instruktorów – druha, którego popierała PZPR, nie wybrano!).
Wybory były zatem najważniejsze, ale i w tamtych czasach uchwały przyjmowane były w spokoju, były dopracowane i wcześniej dobrze zredagowane.
Lecz od VII Zjazdu ZHP (uważam, że najważniejszego w historii ZHP – większość instruktorów tak nie myśli), czyli od wiosny 1981 r., emocje rosły. Najpierw dotyczyły one spraw ideowych (tu powinienem rozwinąć akapit o kręgach instruktorskich imienia Andrzeja Małkowskiego, o płaskim węźle i wyszywanej na instruktorskich lilijkach liczbie 10). Później, po roku 1989 – także emocje zaczęły dotyczyć też spraw personalnych. Zjazd bydgoski, gdy wybraliśmy druha Mirowskiego na przewodniczącego, jest tu doskonałym przykładem. Byłem na tym zjeździe przewodniczącym komisji uchwał i wniosków. Wydawałoby się – bardzo ważnej komisji. Pracowaliśmy nad uchwałami w przełomowym momencie funkcjonowania organizacji. Bo w tamtym momencie historii Polski było to być albo nie być naszego ZHP. I okazało się, że rola „mojej” komisji była marginesowa. Nie dlatego, że uchwały były nieważne. Nie. Po prostu sprawy personalne, obecność „bandy czworga” (z jej ekipy, poza przewodniczącym hm. Stefanem Mirowskim, wiceprzewodniczącą ZHP została hm. Anna Zawadzka – siostra „Zośki”), wybór młodziutkiego Rysia Pacławskiego na naczelnika, świadomość wagi podstawowych decyzji zjazdowych, rozumienie, że bierzemy udział w bardzo ważnym wydarzeniu, spowodowały, że komisja uchwał stawała się prawie zbędna. A to, co dawaliśmy zjazdowi do przegłosowania, było prawie bez zbędnych dyskusji przegłosowywane. Ale na tym zjeździe proporcje się zmieniły. Walka o władzę stawała się coraz ważniejsza.
Nie, nie będę opisywał przebiegu poszczególnych zjazdów, gdy wybierano naczelników i przewodniczących. Zwracam tylko po raz kolejny uwagę, że tymi wyborami pasjonujemy się – jak mało ważne są decyzje programowe czy strategiczne. Tak być musi.
Na tegorocznym grudniowym zjeździe mamy komfortową sytuację. Troje kandydatów na Przewodniczącego, troje kandydatów na Naczelnika. Wiemy o nich bardzo wiele, mogli się zaprezentować – także w tym numerze „Czuwaj”. Wybory powinny być dość proste, bo jeszcze przed zjazdem każdy z delegatów ma prawdopodobnie swojego faworyta. I wie, jak będzie głosował, gdy dojdzie do drugiej tury głosowań.
Może więc będzie tym razem czas na autentyczną rozmowę o Związku? O tym drużynowym, który jest w centrum uwagi? O metodzie harcerskiej i jej stosowaniu? Zobaczymy.