No tak, znów postanowiłem pójść na nagłośnione przedstawienie. Takie, o którym się mówi, takie, którego premiera (o czym nie wiedziałem) trwała siedem godzin. A przecież mówiłem sobie: – Nigdy więcej. I co? I nic. Poszedłem pięknego wrześniowego wieczora na „Proces”. Z góry było wiadomo – Lupa będzie czytał Kafkę po swojemu, będą mikroporty (czego nie lubię, bo telepią im się nadajniki w majtkach, co wygląda śmiesznie; niezależnie od tego głos jest zniekształcony), będą niepotrzebnie rozebrani panowie (co jest mi obojętne, ale zazwyczaj mało estetyczne), będą kamery filmowe lub telewizyjne (to paskudna maniera bardzo wielu naszych reżyserów) i jakieś niewyraźne obrazy filmowo-telewizyjne. Ale to wszystko forma, niech sobie będzie. Ważniejsza jest treść. Zawsze zaciekawia, co z tekstu autor przedstawienia wydobędzie jako najważniejsze elementy jego teatru.
Idąc na takie widowisko, jak „Proces” widz ma jakąś własną wizję. Tak jak na „Moralność pani Dulskiej” lub „Hamleta”. Widz zna treść i chce skonfrontować własne pomysły lub doświadczenia z pomysłami reżysera. I tak było ze mną tym razem. Jak rozegra Lupa ostatnią scenę? Gdzie zaprowadzi bohatera i jego dwóch oprawców? Jak wypowie ową ostatnią myśl przed śmiercią o umieraniu jak pies? Jak zaprezentuje kluczową dla opowieści o panu K. przypowieść o strażniku drzwi do prawdy?
Cóż. Jedno wielkie rozczarowanie. Dramat Józefa K. wlecze się długo, za długo. Fakt, skrócony do pięciu i pół godziny. Ale po czterech godzinach sala, nabita na początku do ostatniego miejsca, zaczęła świecić pustkami. Dramat się wlecze… Na dodatek Lupa postanowił nam zaserwować fragmenty osobistych problemów autora. No tak, można połączyć dwóch panów K. w jedną postać. Ot, „Proces” jako tekst autobiograficzny. Ale pytanie – po co? Aby zanudzić widza?
Bo jedno jest pewne – ten „Proces” jest bardzo nudny. A jeżeli jeszcze myśl reżysera tak bardzo odbiega od marzeń widza, to już (dla takiego widza, jak ja) jest to klęska. A więc „Proces” to nie tylko klęska dwóch panów K., ale także klęska takiego widza, jak ja.
PS. Ale dotrwałem do końca. I to był mój prywatny sukces. Malutki, ale jednak.