Zapowiadał się drugi „Skrzypek na dachu”. Zasadniczy problem – wybrać tradycję, dotychczasowe obyczaje, kochającą i kochaną rodzinę, czy też stać się człowiekiem nowoczesnym, zrywającym z dawnym życiem i odchodzącym w przeszłość światem. Czy wybrać marzenia i nieznaną nowoczesność. W skrócie – to wybór między synagogą a sceną teatru czy nocnego klubu. Proste. Tą nowoczesnością, jakby kontynuacją dziejów Tewje Mleczarza – już w Ameryce, nie jest gojowska dziewczyna, lecz muzyka – jazz.
Punkt wyjścia jest więc prosty, akcja toczy się też zgodnie ze schematem. Tu ojciec, zmuszający syna do zostania kantorem w synagodze – tam estrada, sukcesy, nawet kosztem zmienienia swego nazwiska i udawania czarnoskórego artysty. Konflikt znany jak świat i, powtórzmy, banalny aż do przesady. Ale zawsze aktualny, nawet i dziś. Jeżeli do banalnego, jednak życiowego scenariusza dodamy muzykę i piosenki, powinno z tego objawić nam się piękne widowisko, godne do wystawienia na scenie warszawskiej „Romy”.
I nie udało się. Oklaskujemy artystów, bo cóż możemy innego uczynić, ale z jakąś rezerwą, nie tak spontanicznie, jakby po widowisku muzycznym można by się spodziewać. Co się takiego stało? Wokaliści poprawni, niekiedy nawet dobrzy. Grają na normalnym poziomie (ten odsłuch, te mikrofony zawsze utrudniają grę). Orkiestra gdzieś z tyłu sceny robi, co może (a gra na żywo zawsze jest atrakcyjna). tańczący zespół. Budowane napięcie i zmiana nastrojów. Więc co się wydarzyło? Wydaje mi się, że teksty piosenek i muzyka, która do tego przedstawienia została skomponowana. Jeżeli nie zachwyca, to nie zachwyca. I jeżeli nie jestem zachwycony, to nie jestem. Banalne dialogi przeżyję, wiedziałem, że takie przedstawienia nie będzie zawierało głębokich myśli. Scenografia jest, jaka jest. Marna, ale niech tam, nie będę marudził. Ale to, co miało być hitem sezonu, jest słabiutkie i tym, owymi piosenkami miałbym się zachwycać? Nie, na pewno nie.
I to by było na tyle. „Śpiewaka jazzbandu” niech sobie w Teatrze Żydowskim grają. Bo przecież niejedno słabe widowisko jest w Warszawie grane. Trudno. A następnym razem życzę teatrowi lepszych autorów. Po prostu lepszych.