Miniony weekend to mały festiwal Krzysztofa Warlikowskiego. W sobotę TRWarszawa zaprosił na premierę „Aniołów w Ameryce”, a w niedzielę w Teatrze Wielkim zagrano (i zaśpiewano) „Wozzecka”. Ponieważ jestem dzielnym harcerzem, udało mi się najpierw wytrzymać 5,5 godziny (byli tacy, którzy pisali, że 6 godzin – skłamali) na „Aniołach”, a dzień później raptem 1,5 godziny na operze Berga. Spektakl operowy bez przerwy, może chodzi o to, by utrzymać publiczność, mogłaby w czasie przerwy zrejterować.
Nie jestem zwolennikiem estetyki jednego z naszych najlepszych reżyserów. Nie bawi mnie ostrość i drapieżność jego spektakli. Gdy Warlikowski wyreżyserował w ubiegłym roku „Wozzecka”, oceniono tę inscenizację bardzo wysoko. Podobnie część recenzentów pisała o „Aniołach”, choć tu opinie nie były tak entuzjastyczne. Czy można o obu spektaklach pisać łącznie? Co jest w nich z „warlikowszczyzny”? Po pierwsze reżyser chce, abyśmy my, widzowie, znali tekst przedstawienia przed pójściem do teatru. Może to jest jakaś koncepcja. Niech każdy idzie na „Anioły w Ameryce” jak na „Makbeta”. Niech się widz nie musi domyślać, kiedy akcja toczy się w szpitalu, domu przedpogrzebowym (?) lub mieszkaniu któregoś z bohaterów. Przecież gdy matka rozmawia z synem siedząc obok siebie i patrząc w publiczność, wiemy doskonale, że porozumiewają się przez telefon. Niech widz wcześniej wie, tak jak profesjonalni recenzenci, jak skończy się akcja oraz który bohater ukazany jest realnie, a który to wytwór imaginacji – taka „osoba dramatu” z „Wesela”. Po drugie reżyser proponuje nam obserwowanie bohaterów – ikony, bohaterów – symboli. Piękne gejostwo w geju, cudowny biseksualizm w geju, który odkrywa swą prawdziwą naturę przez trzydzieści lat swego życia a nieustabilizowana osobowość Wozzecka jest supernieustabilizowana. Świat Warlikowskiego jest naiwnie prosty. Zazwyczaj czarno-biały. Do tego przesłania uniwersalistyczne i aktualne. trzeba jasno owiedzieć, że akcja „Aniołów” toczy się w Stanach, czyli nigdzie, i możemy w związku z tym wysłuchać fragmenciku wiadomości o aresztowaniu doktora G., a w „Wozzecku” obejrzeć szereg nowoczesnych pisuarów z wojskowej toalety.
Nie dziwmy się, że taki widz jak ja chciałby obejrzeć spokojniejsze, klarowniejsze inscenizacje obu dzieł. I chyba nie ja jeden. Bo chętnych do oglądania „Wozzecka” zaczyna już brakować..