Ale emocji! Każdy z nas, kandydatów na radnych nowej kadencji, pasjonuje się, na którym miejscu jego nazwisko znajdzie się na liście. Oczywiście tej liście, którą wyborcy dostaną do ręki i będą mieli szansę obok naszego nazwiska postawić krzyżyk, akceptując naszą kandydaturę, a następnie wrzucić kartkę do urny. Ci pierwsi na liście to paniska. Na nich głosują zazwyczaj ci, którym jest obojętne, kim jest kandydat, byle był przedstawicielem ich ulubionej partii. Też kiedyś w takiej sytuacji byłem, gdy startowałem do Rady Dzielnicy w rejonie Saska Kępa. Bez specjalnego wysiłku, bez emocji wybrano mnie do rady. Ale w tym roku? Nie dość, że przede mną znalazł się mój partyjny szef, to jeszcze mamy koalicjantów. Oni chcą mieć „dobre” miejsca na liście – to drugie i trzecie. To co, dla mnie ma pozostać miejce czwarte? A jak wyborcy z Pragi Południe, znający mnie od lat, nie zauważą? Zagłosują na tych przede mną? Koszmar. Ot, kłopoty kandydata.
Myślę, że byłoby wspaniale, gdyby ktoś z ważnych bonzów partyjnych ze mną i innymi kandydatami na radnych porozmawiał. Dowiedział się na takim egzaminie, który z nas się na czym autentycznie zna. O co będziemy walczyć, na czym każdemu z nas zależy. To by była znakomita konfrontacja. Ale na taką rozmowę nikt mnie nie zaprosi. Bo może już jestem tak znany, że wszyscy znają moje poglądy? Nie wiem.
Trudno być dobrym radnym, jestem pewny, że przez minione lata takim byłem (no i jeszcze dziś jestem). A jakim będą ci z pierwszych miejsc na liście? Nie martwmy się na zapas, przecież gdy będę na czwartm miejscu listy, też każdy będzie mógł na mnie głosować. I będzie dobrze.
PS Nie tak dawno pewien mieszkaniec Grochowa, skądinąd zdecydowany zwolennik PiS, podszedł do mnie, spojrzał mi w oczy i powiedział: – Panie Adamie, ja będę na pana głosował.